Po raz kolejny zorganizowaliśmy nasz wspólny rejs dwóch firm SALING i OYA. Tym razem postanowiliśmy popłynąć trochę dalej i opłynąć Korsykę - czyli piękna wyspę jak nazwali ją Fenicjanie. Informacja przekazana do naszych przyjaciół i znajomych zmobilizowała wyjątkowo dużą grupę osób. Ostatecznie zarezerwowane było dla nas 9 jachtów z Elby i jeden z Puntone (na kontynencie). Odwiedziliśmy 11 portów i przepłynęliśmy 493 mile morskie.
Nasz rejs wokół wyspy trwał zaledwie 10 dni, a to naprawdę stanowczo za mało by móc poznać nawet tylko niektóre jej uroki i miałam wrażenie, że tak naprawdę podglądam ja jedynie przez "dziurkę od klucza".
Wprawę rozpoczęliśmy w Portoferraio na Elbie. Bladym świtem opuściliśmy uśpiony jeszcze o tej porze port, który już dawno przestał mieć charakter wyłącznie rybacki. Na morzu flauta. Słabe porywy wiatru to dla nas stanowczo za mało. Decydujemy się na użycie silnika i około południa docieramy do pierwszego korsykańskiego portu. To założony przez genueńskich żeglarzy Vieux Port w Bastii. Włoscy zdobywcy marzyli, by zostać tu na stałe. Zbudowali nawet 80 strażniczych wież wokół wyspy, a Bestię uczynili stolicą swej koloni. Dzisiaj ostały się jeszcze 62 wieże, a Bastia swą stołeczność ustąpić musiała Ajaccio, w którym na świat przyszli niemal wszyscy potomkowie Napoleona.
Schodzimy z pokładu, by wspiąć się na wysokie mury obronne. Dalej wędrujemy głębokim cieniem starych uliczek miasta uznawanego za autentycznie korsykańskiego. W końcu dochodzimy do prostokątnego placu St. Nicolas, którego centralne miejsce zajmuje oczywiście pomnik Napoleona dłuta Lorentina Bartoliniego.
Stąd doskonale widoczny jest ogromny basen portowy nowej turystycznej przystani, gdzie niemal co godzinę przybijają wielkie, kolorowe Moby, z których wylewa się nieskończona rzesza hałaśliwych turystów. Starając się uniknąć tłoku mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu by zajrzeć na chyba najbardziej romantyczny plac Bastii, na którym słynny posąg młodej dziewczyny częstuje spragnionych przybyszów krystaliczną wodą zaczerpniętą w marmurowe dłonie.
Macinaggo i Calvi
Dopływamy tu już po zmierzchu, ale i tak duża, nowoczesna marina robi wrażenie. Pierwszym zaskoczeniem są łazienki dostępne wyłącznie w czasie pracy kapitanatu. Dla "ogorzałych od wichru i morskiej wody żeglarzy" nie jest to rzecz bez znaczenia. Mimo to jednak "nasza jest noc". O 7 rano musimy już opuścić port. I dopiero wtedy dostrzegamy królujące nad Macinaggio wysokie, białe wiatraki. Dzisiaj mamy w planie opłynięcie Cap Corse - długiego na 40 kilometrów "palca" zaciśniętej w pięść dłoni, jaką wyspa przypomina na mapie. Ponieważ cypel uchodzi za szczególnie wietrzny, tu właśnie zdecydowano się wybudować wytwarzające elektryczność siłownie wiatrowe. Moim zdaniem wyłącznie szpecą one pierwotny krajobraz i mam nadzieje, że w przeciwieństwie do kamiennych wież ich żywot będzie znacznie krótszy.
Jak dla nas wiatru trochę zabrakło. Płyniemy więc powoli wzdłuż samego brzegu delektując się kolejnymi zatoczkami, skałami i tym, co kryje się za horyzontem. W jednej z ciepłych, modrych zatok stajemy na kotwicy, by wreszcie zażyć kąpieli.
Przychodzi pora na obiad, a po nim czas na dalszy rejs. Rozleniwieni słońcem i posiłkiem z trudem wracamy do rzeczywistości. A tu morze z niebem zlewa się już w jedna szaroniebieską toń. Takie same zachody oglądał latami młody Krzysztof Kolumb, nim z rodzinnego miasta wyruszył na podbój Atlantyku.
Nad miastem góruje zbudowana jeszcze przez Genueńczyków cytadela, w cieniu której rozrosły się wspaniałe plantacje drzew oliwnych, pomarańczy i figowców. Ale Calvi to również centrum kulturalne całej Korsyki. Każdego roku od kwietnia do października mają tu miejsce niekończące się festiwale: pieśni i muzyki sakralnej, "trzech kultur" (czyli muzyki, gastronomii i sztuki), jazzu, sztuki współczesnej, muzyki polifonicznej, a na koniec - pirotechniczny (już od 20 lat) i "wiatru". Ten ostatni, organizowany od 1993 roku, ma za zadnie "łączyć twórców wiatru z różnych sfer działalności - sztuki, sportu, muzyki, nauki, medycyny, teatru, środowiska i humoru. Tak przynajmniej piszą w przewodnikach i to właśnie przez jeden tydzień października czyni Calvi "stolicą wiatru".
Atrakcyjność miasta powoduje, że znalezienie w sezonie wolnego "kotwicowiska" dla jachtu graniczy tu niemal z cudem. Wiele jednostek zadowolić się więc musi postojem poza główkami portu. Utrudnia to jednak wypady na brzeg i załogi korzystać muszą z pontonów i przyczepianych do nich silników. Powrót "na wiosłach" po spotkaniu z atrakcjami miasta z góry skazany byłby na niepowodzenie. Nam - niespodziewanie nawet dla nas samych - udało się znaleźć gościnę na miejscu prywatnym, w czym pomogła nam kurtuazyjnie wywieszona na początku rejsu bandera Korsyki - głowa Maura.
Scandola i Capo Rosso
Rano i nam samym "głowy" dają się we znaki. Zupełna flauta i na średnich obrotach silnika wychodzimy z portu około ósmej. Przed nami "szkło" więc możemy z zachwytem spoglądać na spowite poranną mgłą najwyższe szczyty wyspy z Mt.Cinto (2706m) na czele. Zachwyt budzą podchodzące pod samą wodę pionowe granie, za którymi leży Corte - miejscowość uważana powszechnie za "serce Korsyki". Niestety nie mamy ani wystarczająco dużo czasu, ani też możliwości, by tam dotrzeć. Pocieszamy się, że może innym razem. Teraz jednak naszym celem jest rezerwat Scandola - część Naturalnego Parku Korsyki, który z uwagi na swoje naturalne piękno wpisany jest do rejestru UNESCO.
Już sama nazwa przylądka Capo Rosso mówi wiele o okolicy. Z morza, niczym góry lodowe, wypiętrzają się wielkie czerwone skały. Niektóre sterczą pionowo, inne, silnie zerodowene, odchylają się wyraźnie w różnych kierunkach. W dodatku to igrające z wodą, skałami i niebem słoneczne światło sprawia, że wszystko wydaję się tu iskrzyć całą gamą zieleni i błękitu. Tego wrażenia nie zapomnę już nigdy. Chyba nie tylko ja, bo płyniemy w absolutnej ciszy przerywanej, co jakiś czas dźwiękiem spuszczanych migawek aparatów fotograficznych. Cumujemy w przepięknej zatoczce Focolara, nad którą góruje orle gniazdo.
Cargese i Bonifaccio
Port w Cargese jest tak mały, że jachty muszą stawać w kolejce w awanporcie. Dopiero po 18.00, kiedy nie kursują już promy i zamykana jest stacja benzynowa, obsługa portu wzywa po kolei jednostki, upychając je dosłownie na każdym wolnym odcinku kei. A warto tu zajrzeć. Miasteczko założone zostało w 1676 roku jako kolonia Greków uciekających przed prześladowaniami Imperium Otomańskiego.
Portowe knajpki kuszą wręcz potrawami z owoców morza tak, że nie sposób się im oprzeć. Jako prawdziwe morskie wilki mamy iście wilczy apetyt i dopiero po sutym posiłku wspinamy się do górnego miasta mijając po drodze ciekawie położony cmentarz z widokiem na morze. Dalej droga doprowadza nas do dwóch kościołów, greko- i rzymsko-katolickiego, postawionych obok siebie.
Rano wyraźna zmiana pogody. Na niebie chmury, a my płyniemy teraz wzdłuż coraz niższych już brzegów Korsyki. Docieramy do prehistorycznych korzeni wyspy. To tu w okolicy miejscowości Propriano stoją wielkie kamienne pomniki - menhiry, będące śladem kultury sprzed 8 tys. lat.
Choć naszym celem jest Bonifaccio, na nocleg wpływamy do głębokiej zatoki Figari. To jedyny sposób, by nie skazywać się na szukanie miejsca w zatłoczonym porcie. Do Bonifaccio docieramy dopiero następnego dnia, gdy pierwsze jachty wychodzą już w morze. Stalowe niebo i takież morze nie wróżą niczego obiecującego. Ale i nam nie brakuje emocji. Przez ponad godzinę zbliżamy się do wysokiego klifu białych skał. Z pokładu nie widać nic poza ogromnymi grotami. A przecież to tu właśnie ma być gdzieś wejście do Korsykańskiego Gibraltaru. I dopiero, gdy zaczynamy dostrzegać pierwsze przyklejone do wysokich skał zabudowania, powoli otwiera się przed nami wąska szczelina. Nagle - ni stąd, ni zowąd - wynurza się nos znanego nam już Moby. Dopiero za nim widać port. Dopływa do nas ponton obsługi portu, doprowadzając na kolejne zwolnione miejsce.
Nad portem górują wysokie mury obronne i stare miasto. Całość przypomina trochę makietę z pirackiego filmu, a nie ekskluzywny port. Do Cytadeli wspinamy się po 197 schodach wyciętych w zboczu jeszcze przez żołnierzy aragońskich. Przemierzamy wąskie uliczki górnego miasta, pełne straganów z pamiątkami, pomiędzy którymi, dosłownie na milimetry od ścian domów, przeciskają się samochody dostawcze. Dochodzimy do murów obronnych, z których najlepiej można podziwiać cały klif i jego nieustanną walkę z morzem.
La Maddalena
Spoglądając w kierunku południowym, tuż za horyzontem mamy Sardynię. Korekta pierwotnych planów jest nieomal natychmiastowa i po 3 godzinach żeglowania stajemy w sardyńskiej zatoczce rzeki Liscia. Wiatr jest jednak dość silny i kąpiel prawie niemożliwa, bo kotwica "nie trzyma", a fala spycha nas na opanowaną już przez deskarzy plażę. Nie ma rady. Uciekamy na głębiny. Płyniemy do Parku Narodowego jakim jest archipelag La Maddalena. To prawdziwy raj dla przybyszów. Wszystkie wyspy mają urozmaiconą linię brzegową, wąskie pasemka piaszczystych plaż i idealne miejsca do nurkowania. Ruch na wodzie ogromny i tylko dość wczesnej porze zawdzięczamy, że udaje nam się znaleźć wolne miejsce. Na lądzie nie lepiej. Przejście na drugą stronę ulicy wymaga nie lada zręczności.
W nocy zaczęło wiać. Rozgadały się fały i maszty. Rano wszyscy sprawdzali prognozy pogody, a z portu wychodziły tylko nasze jachty. To był prawdziwy żeglarski dzień. Już same przygotowania do wyjścia w morze były fascynujące. Kamizelki na wierzchu, pasy bezpieczeństwa pod ręką. Wkładamy sztormiaki. W cieśninie wiatr mieliśmy od rufy. Pojawiły się prawdziwe fale. Sunęliśmy po ich grzbietach w pełni słońca z małym tylko żaglem przednim. Kiedy zaś przed zachodnim wiatrem schowaliśmy się ponownie za Korsykę, poczułam wspaniały zapach łąki porosłej mnóstwem aromatycznych kwiatów. To był właśnie ów opisany już przed stuleciami zapach informujący żeglarzy, ze zbliżają się do Korsyki.
Nocowaliśmy w Porto Vecchio. Po tak emocjonującym dniu nikt nie miał najmniejszych kłopotów z zaśnięciem. Nasza wyprawa zbliżała się do finiszu. Ostatnim odwiedzonym przez nas portem była Marina di Taverna i niebawem Korsyka zostaje za rufą. Mijamy jeszcze słynną wyspę Monte Christo, Pianosę i zamykamy naszą pętlę w Portoferraio.
Wrócimy tu jeszcze. Na pewno.